Rozdział 120
Tajemnicza wyprawa pani
Malfoy
Ucieczka
Heleny Yronwood była głównym tematem plotek w brytyjskiej społeczności
czarodziejów. Szczegółowe analizy zajścia połączone z dywagacjami na temat
działań mających pozwolić pochwycić uciekinierkę odbywały się w Biurze Aurorów.
Gorączkowe dyskusje trwały także w innych biurach w Departamencie
Przestrzegania Prawa. Plotki na temat zdarzeń i możliwych dalszych wydarzeń
słychać było w każdym zakątku ministerstwa, ale nie tylko tam.
Harry
wchodząc, dzień po ucieczce panny Yronwood, do Atrium natknął się na kilka
znajomych twarzy. Każda z nich pytała o wydarzenia dnia poprzedniego.
Początkowo zgodnie z prawdą opowiadał, że go przy nich nie było i nie chce siać
plotek, a szczegółów nie może zdradzać z uwagi na dobro śledztwa. Nikt nie
dawał mu jednak wiary. Wobec tego z czasem zaczął ograniczać się do frazy
znanej z mugolskiej telewizji – bez komentarza.
Z biegiem
dnia auorzy czuli się coraz bardziej rozeźleni sytuacją. Część pracowników
departamentu postanowiła to wykorzystać i zaczęła drażnić się z funkcjonariuszami
aparatu represji.
Jako
pierwszy tego dnia eksplodował furią Proudfoot. Przyczyną jego gniewu stał się
liścik jaki otrzymał od – według opowieści Chichi – jednej z czarownic
zatrudnionych w Departamencie Tajemnic. Nikt nie wie co takie napisała mu owa
czarownica, ani czy na pewno to zrobiła. Każdy z aurorów oraz pracowników
pobliskich biur wiedział, że ofiarą gniewu Proudfoot’a padł Fireman,
zwierzchnik Heleny Yronwood.
Między
mężczyznami z pewnością – według opowieści Chichi – doszłoby do pojedynku, lecz
pechowo przechodził tamtędy Robards i odesłał ich obu do domów – każdego inną
drogą.
Punktualnie
o 12 Gawain Robards zwołał zebranie wszystkich obecnych w ministerstwie
aurorów. Stawiły się wszystkie zespoły, chociaż żaden nie był w pełnym składzie.
Z dowódców obecni byli wszyscy poza dwójką odesłaną do domów. Savage gawędził
swobodnie z Andrewsem i nic nie wskazywało na to żeby mieli rzucić się sobie do
gardeł. Zjawili się także wraz ze swoimi podkomendnymi dowódcy dwóch oddziałów,
które nie zajmowały się tą sprawą.
Pierwszym z
oficerów znanych Potterowi tylko z widzenia był Kwintus Tremblay. Był to stary
czarodziej. Z boku głowy miał jeszcze kępy siwych włosów, lecz poza tym był
łysy. Miał spory brzuch i szatę wyglądającą na bardzo drogą. Harry nie wiedział
o mężczyźnie za wiele. Jednym znanym mu faktem była przynależność do Tremblay’a
do rodzin czystej krwi.
Drugim
oficerem była Isabela Gage. Była to jedyną kobietą na tym stanowisku w tej
chwili, a wiele wskazywało, że w najbliższej przyszłości się to nie zmieni.
Isabela była pięćdziesięcioletnią szatynką. Co dziwiło Pottera nie miała ani
jednego siwego włosa – a przynajmniej tak wyglądała. Pomimo swojego wieku
wyglądała na atrakcyjną. Jej sylwetka odmładzała ją o co najmniej piętnaście
lat.
- Zostaliśmy upokorzeni! – krzyknął Robards wchodząc do
pomieszczenia – Nie możemy tego zostawić w ten sposób. Społeczeństwo musi mieć
zaufanie do aurorów! Takie akcje jak wczoraj temu nie służą! Zrobimy wszystko żeby
odzyskać zaufanie i zmyć tę plamę na naszym aurorskim honorze.
Wszyscy
zgromadzeni pokiwali głowami. Gdzie niegdzie wybuchły szmery rozmów, lecz
najwyższy rangą auror uspokoił wszystkich gestem ręki.
- Savage – zwrócił się do jednego z dowódców zespołów –
bierz ludzi Firemana i robicie nalot na rezydencję Changa! Macie przetrząsnąć
wszystko. Jak on lub ktoś z jego ludzi będzie pyskować to aresztować za
utrudnianie wykonywania obowiązków aurora i mataczenie! – warknął a ślina
trysnęła mu z ust – Na co czekasz? Jazda! – Savage potrulnie zasalutował i wraz
z 8 innymi aurorami opuścił pomieszczenie. – Andrews, masz cały oddział. Weź
Chichi, podziel ludzi w pary i odwiedź siostrę Heleny, dom Heleny i
najbliższych krewnych, przyjaciół i ich sąsiadów! – Andrews nie czekał na
kolejny rozkaz tylko zgarnął podwładnych i wyszedł – Williamson, Potter i
McCarthy – kontynuował Robards – Dwór Malfoyów już na was czeka!
- Tak jest! – zasalutował Williamson.
- Tak jest! – powtórzyli Harry i John wybiegając za
starszym aurorem.
Całe trio
udało się prosto do Atrium. Truchtali pomiędzy pracownikami i interesantami.
Osoby wiedzące kim są zadawały urywki pytań dotyczących Yronwood, lecz żaden z
nich nie odpowiedział.
Skierowali
się do sporych kominków. Williamson jako pierwszy wskoczył. Zaraz za nim
McCarthy i Harry. Tmany kurzu, dym i znajome nieprzyjemne uczucie towarzyszyły
im przez kilkadziesiąt następnych sekund.
- Gdzie jesteśmy? – rozległ się głos Johna, kiedy Harry
łapał jeszcze rozpaczliwie oddech na kolanach.
Młody auror
podniósł głowę nim Williamson zdążył odpowiedzieć. Przed nimi znajdowała się
polna droga. Za plecami mieli łąki. Nie widział nigdzie rezydencji Malfoyów.
- Shacklebolt kazał umieścić zakamuflowane kominki w
pobliżach rezydencji i dawnych kryjówek śmierciożerców – wyjaśniał Williamson –
teraz jesteśmy jakieś dwieście metrów od wejścia do Malfoyów.
Harry
rozejrzał się jeszcze raz. Nie wiedział nigdzie budynku, murów ani nawet płotu
okalającego teren. Nie zdążył nic powiedzieć na ten temat nim Williamson
machnął sprężyście różdżką i powietrze zadrgało.
- Pobliże terenowych kominków jest otoczone zaklęciami
ochronnymi – opowiadał najstarszy stażem i wiekiem auror – nikt dzięki temu nie
napadnie nas gdy będzie jeszcze rozpaczliwie łapać powietrze – mówiąc to
patrzył na Pottera – ma to też, niestety wady. Nie widzimy niczego poza
zasięgiem tych zaklęć. Niczego nie oznacza nikogo – mówił wskazując na ciemny
kształt zmierzający ku nim – Cisza!
Stanęli
ramię w ramię. Każdy z nich trzymał różdżkę na wysokości żeber. Nie mówili,
nasłuchiwali. Nie dobiegł ich ludzki głos. Było to zresztą nieprawdopodobne. W
końcu nikt normalny nie gada do siebie kiedy idzie polną drogą. Tak było też
tym razem.
Kiedy
podróżny otarł się o granicę zaklęć ochronnych zmaterializował się jego wygląd,
a raczej jej. Była to kobieta. Miała sięgające jej do barków, blond włosy z
ciemnymi pasemkami. Ubrana była nieadekwatnie do pogody. Czarna szata z grubego
materiału byłaby odpowiednia do wczesnej wiosny lub później jesieni. Przez
prawe ramię przewieszoną miała torebkę – zapewne z prawdziwej wężowej skóry. Twarz
zdobił jej delikatny makijaż i usta wymalowane w kolor dojrzałej wiśni. Narcyza
Malfoy, bo tak właśnie nazywała się kobieta, z pewnością zmierzała na ważne
spotkanie.
- Potter, za nią – syknął Williamson.
Harry skinął
głową dając znać, że wie co ma robić. Odczekał pół minuty i powoli wyszedł poza
zasięg bariery ochronnej, którą wyobrażał sobie zawsze jako wielką mydlaną
bańkę. W rzeczywistości jednak żadna bańka nie otaczała jego kolegów – ze smutkiem
stwierdził będąc już na zewnątrz. Z tej strony nie był w stanie stwierdzić, że
jakiekolwiek uroki obronne zostały rzucone na to miejsce.
Spojrzał na
matkę Draco. Była jakieś sto metrów przed nim. Dobry dystans. Nie tracąc jej z
oczu zszedł z polnej drogi na łąkę. Tam wydobył z wewnętrznej, magicznie
powiększonej kieszeni munduru swoją pelerynę- niewidkę. Nałożył ją w pośpiechu
i ruszył za Narcyzą.
Niewidzialny
Potter śledził panią Malfoy. Poczuł w tym momencie jak nieubłaganie – nawet dla
czarodziejów – płynie czas. Jeszcze nieco ponad 2 lata temu w podobny sposób
śledził jej syna. Teraz robi to z nią. Nie zdziwiłby się gdyby kolejnego dnia,
miesiąca lub roku to samo musiał robić z kolejnym Malfoyem.
Tymczasem
Narcyza dotarła do zwykłej drogi. Harry był zdziwiony dlaczego czarownica zwyczajnie
się nie deportowała. Nie podejrzewał jej o korzystaniu z mugolskich środków
transportu, a Błędny Rycerz był stanowczo poniżej jej godności i poczucia
własnej wartości, a raczej wartości jej rodu i rodu, z którego pochodziła.
Pani Malfoy
przeszła przez ulicę i podążała dalej, kolejną polną dróżką. Cała eskapada
robiła się coraz bardziej dziwna. Nic wokół nie podpowiadało Harry’emu dokąd
zmierzać może Narcyza. Z tej strony ścieżka biegła już nie przez łąkę, a przez
las. To z kolei powodowało możliwość łatwiejszego zgubienia czarownicy. Tak się
jednak nie stało. Przynajmniej dotychczas.
Po kilku
minutach spokojnego spaceru na jednym z drzew wisiała tabliczka informująca jak
nazywa się leśnictwo, do którego właśnie wchodzą. Niestety była zamazana sprejem
przez jakiegoś mugola. W takich chwilach Harry rozumiał brak sympatii dla istot
niemagicznych.
Narcyza
przyspieszyła kroku, kiedy pomiędzy drzewami zamajaczyła drewniana chatka.
Leśniczówka – uświadomił sobie po chwili Potter. Żałował, że nie widział miny
kobiety. To z pewnością ułatwiłoby mu domyślenie się na jakiego typu spotkanie
umówiła się tutaj pani Malfoy.
Miejscówka
ewidentnie nie pasowało do spotkania kogoś takiego jak ona. To oznaczało tylko
jedno – to musiała być przykrywka! Najpewniej Narcyza spełnia tutaj jakieś
zadanie dla męża. Może nawet dla niego i Changa. Harry zamarzył o przyłapaniu
jej tutaj na handlowaniu czymś nielegalnym albo chociaż nie wydaniu za to
paragonu. Po krótkiej chwili przypomniał sobie, że czarodzieje nie wydają
paragonów i poczuł się głupio.
W tym czasie
kobieta przywitała się z kimś. Umknęło to uwadze Pottera, który myślał wtedy o
własych fantazjach dopieczenia szlachetnemu rodowi, z którego pochodzili
Lucjusz i Draco Malfoyowie.
Wreszcie
otrzeźwił się na tyle by dostrzec… Nie to
niemożliwe – stwierdził po chwili namysłu. Na podeście leśniczówki stał
młody blondyn. Jego włosy zdawały się aurorowi podejrzanie znajome. W pierwszej
chwili miał wrażenie, że kobieta wita się ze swoim synem. Nie było to przecież
możliwe. Malfoy musiał być jeszcze w Hogwarcie.
Rozmawiali,
a on nic nie słyszał. Ostrożnie, tak jak nauczono go na szkoleniu skradał się
coraz bliżej nich. Wreszcie mógł dosłyszeć o czym mówią, chociaż niestety stał
z drewnianym filarem podtrzymującym dach leśniczówki przez co nie widział
wyrazów ich twarzy.
- … to nie tak – protestowała przeciwko czemuś Narcyza – on
po prostu… - tu zamarła albo zabrakło jej słów by jak najlepiej opisać…
Harry nie
miał powodów by ferować wyroki kogo tłumaczy Narcyza. Tak przynajmniej powinien
myśleć po szkoleniu. Żadne szkolenie nie było jednak w stanie wybić mu z głowy,
że Narcyza właśnie tłumaczy jakieś niecne uczynki swojego męża. Oznaczało to,
że stary Malfoy znowu wmieszał się w coś co powinno być zbadane przez aurorów,
a najlepiej przez Harry’ego we własnej osobie.
- … on cię zwyczajnie niedocenia – mówił niskim głosem
chłopak – Od tych zawirowań przestał widzieć w tobie kobietę, którą jesteś.
- A jaką kobietą jestem? – spytała niepewnie matka Draco.
- Inteligentną, szlachetnie urodzoną, dobrze wychowaną,
przemiłą i przede wszystkim przepiękną – recytował pewnym głosem tamten – Kiedy
sobie uzmysłowi co traci, będzie za późno.
Harry nie
był pewien czy dobrze słyszał, ale jeśli tak, to Narcyza zaczęła działać na
własną rękę. Konflikt interesów w rodzie Malfoyów niespecjalnie go smucił. W
zasadzie to nawet cieszył go. Oczywiście nie życzył nikomu – nawet Draco – aby jego
rodzice się z tego powodu rozwiedli, ale drobna ryska na krystalicznym
wizerunku wzorowego domowego ogniska nie zaszkodzi. Zdał sobie sprawę, że
odpłynął na tyle by nie słyszeć kolejnych słów jakie wypowiedziała para…
wspólników.
- Wejdziemy? – spytała tonem, którego Potter nie potrafił
zidentyfikować kobieta – strasznie tu ciepło…
- Już myślałem, że nie spytasz – odparł rozbawiony tamten –
ciekawi mnie… jakie skarby… - mówił przerywanym głosem – jak wyglądające
skrywasz dla mnie pod tą szatą…
Harry
tryumfował. Narcyza ukrywała jakieś skarby pod szatą. Już wyszedł zza filaru i
chciał interweniować gdy drzwi otworzyły się i błyskawicznie zatrzasnęły
jeszcze nim zdążył zdjąć pelerynę.
Rzucił
proste zaklęcie mające odpowiedzieć mu czy na wejście nałożono jakieś
zabezpieczenia. Nałożono. Nie mógł wtargnąć wobec tego do środka. Był sam
jeżeli spacyfikuje go zaklęcie broniące wejścia to nikt mu nie pomoże i będzie
na łasce Narcyzy i jej wspólnika.
Po chwili
był pewien, że na ściany budynku nałożono zaklęcie nieprzenikalności,
wytłumienia hałasu, wyciszenia, muffliato oraz kilka innych, które nie
pozwalaly mu podsłuchać, ale także podejrzeć co dzieje się w środku.
Stał przed
drzwiami ponad godzinę. Spojrzał wówczas na zegarek. Dochodziła 15:30. Musiał
zbierać się do ministerstwa by dać znać – nie był pewien komu pod nieobecność
Proudfoota – dać znać o tym co widział, słyszał a zwłaszcza czego się sam
domyślił.
Potruchtał
do asfaltowej drogi. Tam obrócił się wokół własnej osi i deportował z cichym
trzaskiem. Zmaterializował się w zaułku w pobliżu wejścia do ministerstwa dla
interesantów. Ostatnimi czasy często korzystał z tego wejścia.
W biurze
pojawił się kwadrans przed końcem zmiany. Większości aurorów ciągle nie było.
Na szczęście byli już Williamson i McCarthy. Obaj pomachali mu z daleka. Miny
mieli nietęgie, co oznaczało, że nie odnieśli sukcesu. Harry chciał im
opowiedzieć co przytrafiło mu się podczas spontanicznej obserwacji Narcyzy, ale
nie pozwolił mu na ta to Robards we własnej osobie.
- Potter nie wyjdziesz stąd dopóki raport z dzisiaj nie
trafi na moje biurko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz