Syriusz Black

Syriusz Black
Cudowne Ocalenie

czwartek, 6 czerwca 2019

120. Tajemnicza wyprawa pani Malfoy


Rozdział 120
Tajemnicza wyprawa pani Malfoy

          Ucieczka Heleny Yronwood była głównym tematem plotek w brytyjskiej społeczności czarodziejów. Szczegółowe analizy zajścia połączone z dywagacjami na temat działań mających pozwolić pochwycić uciekinierkę odbywały się w Biurze Aurorów. Gorączkowe dyskusje trwały także w innych biurach w Departamencie Przestrzegania Prawa. Plotki na temat zdarzeń i możliwych dalszych wydarzeń słychać było w każdym zakątku ministerstwa, ale nie tylko tam.

          Harry wchodząc, dzień po ucieczce panny Yronwood, do Atrium natknął się na kilka znajomych twarzy. Każda z nich pytała o wydarzenia dnia poprzedniego. Początkowo zgodnie z prawdą opowiadał, że go przy nich nie było i nie chce siać plotek, a szczegółów nie może zdradzać z uwagi na dobro śledztwa. Nikt nie dawał mu jednak wiary. Wobec tego z czasem zaczął ograniczać się do frazy znanej z mugolskiej telewizji – bez komentarza.

          Z biegiem dnia auorzy czuli się coraz bardziej rozeźleni sytuacją. Część pracowników departamentu postanowiła to wykorzystać i zaczęła drażnić się z funkcjonariuszami aparatu represji.

          Jako pierwszy tego dnia eksplodował furią Proudfoot. Przyczyną jego gniewu stał się liścik jaki otrzymał od – według opowieści Chichi – jednej z czarownic zatrudnionych w Departamencie Tajemnic. Nikt nie wie co takie napisała mu owa czarownica, ani czy na pewno to zrobiła. Każdy z aurorów oraz pracowników pobliskich biur wiedział, że ofiarą gniewu Proudfoot’a padł Fireman, zwierzchnik Heleny Yronwood. 
        Między mężczyznami z pewnością – według opowieści Chichi – doszłoby do pojedynku, lecz pechowo przechodził tamtędy Robards i odesłał ich obu do domów – każdego inną drogą.

          Punktualnie o 12 Gawain Robards zwołał zebranie wszystkich obecnych w ministerstwie aurorów. Stawiły się wszystkie zespoły, chociaż żaden nie był w pełnym składzie. Z dowódców obecni byli wszyscy poza dwójką odesłaną do domów. Savage gawędził swobodnie z Andrewsem i nic nie wskazywało na to żeby mieli rzucić się sobie do gardeł. Zjawili się także wraz ze swoimi podkomendnymi dowódcy dwóch oddziałów, które nie zajmowały się tą sprawą.

          Pierwszym z oficerów znanych Potterowi tylko z widzenia był Kwintus Tremblay. Był to stary czarodziej. Z boku głowy miał jeszcze kępy siwych włosów, lecz poza tym był łysy. Miał spory brzuch i szatę wyglądającą na bardzo drogą. Harry nie wiedział o mężczyźnie za wiele. Jednym znanym mu faktem była przynależność do Tremblay’a do rodzin czystej krwi.

          Drugim oficerem była Isabela Gage. Była to jedyną kobietą na tym stanowisku w tej chwili, a wiele wskazywało, że w najbliższej przyszłości się to nie zmieni. Isabela była pięćdziesięcioletnią szatynką. Co dziwiło Pottera nie miała ani jednego siwego włosa – a przynajmniej tak wyglądała. Pomimo swojego wieku wyglądała na atrakcyjną. Jej sylwetka odmładzała ją o co najmniej piętnaście lat.

- Zostaliśmy upokorzeni! – krzyknął Robards wchodząc do pomieszczenia – Nie możemy tego zostawić w ten sposób. Społeczeństwo musi mieć zaufanie do aurorów! Takie akcje jak wczoraj temu nie służą! Zrobimy wszystko żeby odzyskać zaufanie i zmyć tę plamę na naszym aurorskim honorze.

          Wszyscy zgromadzeni pokiwali głowami. Gdzie niegdzie wybuchły szmery rozmów, lecz najwyższy rangą auror uspokoił wszystkich gestem ręki.

- Savage – zwrócił się do jednego z dowódców zespołów – bierz ludzi Firemana i robicie nalot na rezydencję Changa! Macie przetrząsnąć wszystko. Jak on lub ktoś z jego ludzi będzie pyskować to aresztować za utrudnianie wykonywania obowiązków aurora i mataczenie! – warknął a ślina trysnęła mu z ust – Na co czekasz? Jazda! – Savage potrulnie zasalutował i wraz z 8 innymi aurorami opuścił pomieszczenie. – Andrews, masz cały oddział. Weź Chichi, podziel ludzi w pary i odwiedź siostrę Heleny, dom Heleny i najbliższych krewnych, przyjaciół i ich sąsiadów! – Andrews nie czekał na kolejny rozkaz tylko zgarnął podwładnych i wyszedł – Williamson, Potter i McCarthy – kontynuował Robards – Dwór Malfoyów już na was czeka!
- Tak jest! – zasalutował Williamson.
- Tak jest! – powtórzyli Harry i John wybiegając za starszym aurorem.

          Całe trio udało się prosto do Atrium. Truchtali pomiędzy pracownikami i interesantami. Osoby wiedzące kim są zadawały urywki pytań dotyczących Yronwood, lecz żaden z nich nie odpowiedział.

          Skierowali się do sporych kominków. Williamson jako pierwszy wskoczył. Zaraz za nim McCarthy i Harry. Tmany kurzu, dym i znajome nieprzyjemne uczucie towarzyszyły im przez kilkadziesiąt następnych sekund.

- Gdzie jesteśmy? – rozległ się głos Johna, kiedy Harry łapał jeszcze rozpaczliwie oddech na kolanach.

          Młody auror podniósł głowę nim Williamson zdążył odpowiedzieć. Przed nimi znajdowała się polna droga. Za plecami mieli łąki. Nie widział nigdzie rezydencji Malfoyów.

- Shacklebolt kazał umieścić zakamuflowane kominki w pobliżach rezydencji i dawnych kryjówek śmierciożerców – wyjaśniał Williamson – teraz jesteśmy jakieś dwieście metrów od wejścia do Malfoyów.

          Harry rozejrzał się jeszcze raz. Nie wiedział nigdzie budynku, murów ani nawet płotu okalającego teren. Nie zdążył nic powiedzieć na ten temat nim Williamson machnął sprężyście różdżką i powietrze zadrgało.

- Pobliże terenowych kominków jest otoczone zaklęciami ochronnymi – opowiadał najstarszy stażem i wiekiem auror – nikt dzięki temu nie napadnie nas gdy będzie jeszcze rozpaczliwie łapać powietrze – mówiąc to patrzył na Pottera – ma to też, niestety wady. Nie widzimy niczego poza zasięgiem tych zaklęć. Niczego nie oznacza nikogo – mówił wskazując na ciemny kształt zmierzający ku nim – Cisza!

          Stanęli ramię w ramię. Każdy z nich trzymał różdżkę na wysokości żeber. Nie mówili, nasłuchiwali. Nie dobiegł ich ludzki głos. Było to zresztą nieprawdopodobne. W końcu nikt normalny nie gada do siebie kiedy idzie polną drogą. Tak było też tym razem.

          Kiedy podróżny otarł się o granicę zaklęć ochronnych zmaterializował się jego wygląd, a raczej jej. Była to kobieta. Miała sięgające jej do barków, blond włosy z ciemnymi pasemkami. Ubrana była nieadekwatnie do pogody. Czarna szata z grubego materiału byłaby odpowiednia do wczesnej wiosny lub później jesieni. Przez prawe ramię przewieszoną miała torebkę – zapewne z prawdziwej wężowej skóry. Twarz zdobił jej delikatny makijaż i usta wymalowane w kolor dojrzałej wiśni. Narcyza Malfoy, bo tak właśnie nazywała się kobieta, z pewnością zmierzała na ważne spotkanie.

- Potter, za nią – syknął Williamson.

          Harry skinął głową dając znać, że wie co ma robić. Odczekał pół minuty i powoli wyszedł poza zasięg bariery ochronnej, którą wyobrażał sobie zawsze jako wielką mydlaną bańkę. W rzeczywistości jednak żadna bańka nie otaczała jego kolegów – ze smutkiem stwierdził będąc już na zewnątrz. Z tej strony nie był w stanie stwierdzić, że jakiekolwiek uroki obronne zostały rzucone na to miejsce.

          Spojrzał na matkę Draco. Była jakieś sto metrów przed nim. Dobry dystans. Nie tracąc jej z oczu zszedł z polnej drogi na łąkę. Tam wydobył z wewnętrznej, magicznie powiększonej kieszeni munduru swoją pelerynę- niewidkę. Nałożył ją w pośpiechu i ruszył za Narcyzą.

          Niewidzialny Potter śledził panią Malfoy. Poczuł w tym momencie jak nieubłaganie – nawet dla czarodziejów – płynie czas. Jeszcze nieco ponad 2 lata temu w podobny sposób śledził jej syna. Teraz robi to z nią. Nie zdziwiłby się gdyby kolejnego dnia, miesiąca lub roku to samo musiał robić z kolejnym Malfoyem.

          Tymczasem Narcyza dotarła do zwykłej drogi. Harry był zdziwiony dlaczego czarownica zwyczajnie się nie deportowała. Nie podejrzewał jej o korzystaniu z mugolskich środków transportu, a Błędny Rycerz był stanowczo poniżej jej godności i poczucia własnej wartości, a raczej wartości jej rodu i rodu, z którego pochodziła.

          Pani Malfoy przeszła przez ulicę i podążała dalej, kolejną polną dróżką. Cała eskapada robiła się coraz bardziej dziwna. Nic wokół nie podpowiadało Harry’emu dokąd zmierzać może Narcyza. Z tej strony ścieżka biegła już nie przez łąkę, a przez las. To z kolei powodowało możliwość łatwiejszego zgubienia czarownicy. Tak się jednak nie stało. Przynajmniej dotychczas.

          Po kilku minutach spokojnego spaceru na jednym z drzew wisiała tabliczka informująca jak nazywa się leśnictwo, do którego właśnie wchodzą. Niestety była zamazana sprejem przez jakiegoś mugola. W takich chwilach Harry rozumiał brak sympatii dla istot niemagicznych.

          Narcyza przyspieszyła kroku, kiedy pomiędzy drzewami zamajaczyła drewniana chatka. Leśniczówka – uświadomił sobie po chwili Potter. Żałował, że nie widział miny kobiety. To z pewnością ułatwiłoby mu domyślenie się na jakiego typu spotkanie umówiła się tutaj pani Malfoy.

          Miejscówka ewidentnie nie pasowało do spotkania kogoś takiego jak ona. To oznaczało tylko jedno – to musiała być przykrywka! Najpewniej Narcyza spełnia tutaj jakieś zadanie dla męża. Może nawet dla niego i Changa. Harry zamarzył o przyłapaniu jej tutaj na handlowaniu czymś nielegalnym albo chociaż nie wydaniu za to paragonu. Po krótkiej chwili przypomniał sobie, że czarodzieje nie wydają paragonów i poczuł się głupio.

          W tym czasie kobieta przywitała się z kimś. Umknęło to uwadze Pottera, który myślał wtedy o własych fantazjach dopieczenia szlachetnemu rodowi, z którego pochodzili Lucjusz i Draco Malfoyowie.

          Wreszcie otrzeźwił się na tyle by dostrzec… Nie to niemożliwe – stwierdził po chwili namysłu. Na podeście leśniczówki stał młody blondyn. Jego włosy zdawały się aurorowi podejrzanie znajome. W pierwszej chwili miał wrażenie, że kobieta wita się ze swoim synem. Nie było to przecież możliwe. Malfoy musiał być jeszcze w Hogwarcie.

          Rozmawiali, a on nic nie słyszał. Ostrożnie, tak jak nauczono go na szkoleniu skradał się coraz bliżej nich. Wreszcie mógł dosłyszeć o czym mówią, chociaż niestety stał z drewnianym filarem podtrzymującym dach leśniczówki przez co nie widział wyrazów ich twarzy.

- … to nie tak – protestowała przeciwko czemuś Narcyza – on po prostu… - tu zamarła albo zabrakło jej słów by jak najlepiej opisać…

          Harry nie miał powodów by ferować wyroki kogo tłumaczy Narcyza. Tak przynajmniej powinien myśleć po szkoleniu. Żadne szkolenie nie było jednak w stanie wybić mu z głowy, że Narcyza właśnie tłumaczy jakieś niecne uczynki swojego męża. Oznaczało to, że stary Malfoy znowu wmieszał się w coś co powinno być zbadane przez aurorów, a najlepiej przez Harry’ego we własnej osobie.

- … on cię zwyczajnie niedocenia – mówił niskim głosem chłopak – Od tych zawirowań przestał widzieć w tobie kobietę, którą jesteś.
- A jaką kobietą jestem? – spytała niepewnie matka Draco.
- Inteligentną, szlachetnie urodzoną, dobrze wychowaną, przemiłą i przede wszystkim przepiękną – recytował pewnym głosem tamten – Kiedy sobie uzmysłowi co traci, będzie za późno.

          Harry nie był pewien czy dobrze słyszał, ale jeśli tak, to Narcyza zaczęła działać na własną rękę. Konflikt interesów w rodzie Malfoyów niespecjalnie go smucił. W zasadzie to nawet cieszył go. Oczywiście nie życzył nikomu – nawet Draco – aby jego rodzice się z tego powodu rozwiedli, ale drobna ryska na krystalicznym wizerunku wzorowego domowego ogniska nie zaszkodzi. Zdał sobie sprawę, że odpłynął na tyle by nie słyszeć kolejnych słów jakie wypowiedziała para… wspólników.

- Wejdziemy? – spytała tonem, którego Potter nie potrafił zidentyfikować kobieta – strasznie tu ciepło…
- Już myślałem, że nie spytasz – odparł rozbawiony tamten – ciekawi mnie… jakie skarby… - mówił przerywanym głosem – jak wyglądające skrywasz dla mnie pod tą szatą…

          Harry tryumfował. Narcyza ukrywała jakieś skarby pod szatą. Już wyszedł zza filaru i chciał interweniować gdy drzwi otworzyły się i błyskawicznie zatrzasnęły jeszcze nim zdążył zdjąć pelerynę.

          Rzucił proste zaklęcie mające odpowiedzieć mu czy na wejście nałożono jakieś zabezpieczenia. Nałożono. Nie mógł wtargnąć wobec tego do środka. Był sam jeżeli spacyfikuje go zaklęcie broniące wejścia to nikt mu nie pomoże i będzie na łasce Narcyzy i jej wspólnika.

          Po chwili był pewien, że na ściany budynku nałożono zaklęcie nieprzenikalności, wytłumienia hałasu, wyciszenia, muffliato oraz kilka innych, które nie pozwalaly mu podsłuchać, ale także podejrzeć co dzieje się w środku.

          Stał przed drzwiami ponad godzinę. Spojrzał wówczas na zegarek. Dochodziła 15:30. Musiał zbierać się do ministerstwa by dać znać – nie był pewien komu pod nieobecność Proudfoota – dać znać o tym co widział, słyszał a zwłaszcza czego się sam domyślił.

          Potruchtał do asfaltowej drogi. Tam obrócił się wokół własnej osi i deportował z cichym trzaskiem. Zmaterializował się w zaułku w pobliżu wejścia do ministerstwa dla interesantów. Ostatnimi czasy często korzystał z tego wejścia.

          W biurze pojawił się kwadrans przed końcem zmiany. Większości aurorów ciągle nie było. Na szczęście byli już Williamson i McCarthy. Obaj pomachali mu z daleka. Miny mieli nietęgie, co oznaczało, że nie odnieśli sukcesu. Harry chciał im opowiedzieć co przytrafiło mu się podczas spontanicznej obserwacji Narcyzy, ale nie pozwolił mu na ta to Robards we własnej osobie.

- Potter nie wyjdziesz stąd dopóki raport z dzisiaj nie trafi na moje biurko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz