Rozdział
49
Miasto
czarodziejów
Będąc psem w obcym - nowym - mieście
Black nie wiedział co ze sobą począć. Naturalnym krokiem, który powinien
wykonać było pójście do skupiska czarodziei i dalsze podróżowanie do Brytanii przy
pomocy magii, ale na przeszkodzie stał jeden ważny problem. Syriusz nie miał
pojęcia gdzie się znajduje i gdzie powinien szukać swoich azjatyckich
pobratymców. Z tego względu postanowił pochodzić po mugolskim mieście i szukać
jakichkolwiek śladów używania magii, gdzieś w okolicy.
Czarny, niemalże widmowy pies
truchtał wolno po trawie wzdłuż chodników, merdając przy tym wesoło ogonkiem.
Rozbawienie mijanych przez niego ludzi wywoływał fakt, że zwierzę w bardzo
inteligentny sposób przechodziło na drugą stronę ulicy. Mianowicie za każdym
razem, kiedy to robił zatrzymywał się i nasłuchiwał czy nie nadjeżdża jakiś
pojazd. Potem dla upewnienia się wkraczał powoli na jezdnię, machając przy tym
łbem tak jakby się rozglądał na boki. Jeśli nic nie jechało przebiegał na
chodnik naprzeciwko, jeżeli jechało to truchtał dalej wzdłuż jezdni, aż
docierał do miejsca, w którym mógł spokojnie przebiec.
Zwiedził w ten sposób znaczny obszar
miasta. Niestety jak do tej pory nie natknął się na żadnego dziwnie
wyglądającego człowieka. Dziwnie wyglądającego, czyli takiego, który ubrałby
się wprost przeciwnie do tego jak powinien być ubrany człowiek podczas ładnej,
słonecznej pogody w czerwcu. Jak do tej pory szczęścia mu zabrakło.
Przez kolejne dwa dni Syriusz nie
natknął się na nikogo mogącego mu pomóc. Wreszcie trzeciego już dnia pobytu w
tym dziwnym mieście Black zdecydował się opuścić je i przemieścić się na zachód
- w końcu każdy kilometr w tamtą stronę to kilometr bliżej Brytanii.
Z samego ranka przybrał postać
człowieka. Przechadzał się ulicą w stronę dworca autobusowego, gdy zobaczył, że
jakaś starsza pani ma problem z doniesieniem do domu swoich zakupów z
warzywniaka. Podszedł do niej i na migi wyjaśnił, że chce jej tylko pomóc.
Torby z warzywami nie były aż tak ciężkie jak mogło się to zdawać z daleka.
Staruszka mieszkała blisko, więc Syriusz migiem się z tym uporał. Doniósł
wszystko aż do samej kuchni starszej pani. Wychodząc z jej małego,
jednorodzinnego domu, który nie różnił się niczym od pozostałych w tej okolicy,
Black zdecydował się odwiedzić jeszcze łazienkę. Znalazł tam jakąś starą
brzytwę i odrobinę pianki do golenia. Przez dobrych kilka minut męczył się ze
swoją brodą, która niespodziewanie szybko urosła do pokaźnych rozmiarów -
pozazdrościli by jej nawet wikingowie. Ostatecznie ogolony Łapa mógł wracać na
ulice.
Słońce świeciło coraz mocniej, a
upał doskwierał Anglikowi idącemu przez główną ulicę miasteczka. Ubrany był w
stary, wyniszczony płaszcz - możliwe że kiedyś był on barwy czarnej. Po drodze
mijały go Azjatki i Azjaci. Wszyscy oni gdzieś pędzili, gnali - nie wiadomo
dokąd ci wszyscy mugole tak pędzą przez całe życie... Każdy z mijanych ludzi
wydawał się mężczyźnie prawie identycznym do innych osobników tej samej płci.
Po kilkunastu minutach dotarł na dworzec.
Usiadł samotnie na ławce i czekał. Czekał, czekał i czekał. Wreszcie, gdy
znudzony Black miał już porzucić swoje plany, nadjechał autobus.
Był to stary, długi pojazd. Jego
zielona barwa była bardzo zabrudzona i powgniatana tu i tam - świadomość, że
kierowca nie jest mistrzem kierownicy powinna zasmucić Anglika, jednaka ten
bardziej cieszył się z powodu tego, że wreszcie ktoś tu dojechał.
Pewnym krokiem wszedł do pojazdu i
tu czekała na niego pierwsza niespodzianka. Nie udało mu się usiąść nigdzie.
Kierowca zablokował mu przejście, kiedy tylko stanął na ostatnim stopniu.
Wymachiwał dłonią, pokrzykiwał coś i wskazywał na jakieś dziwne mugolskie
urządzenia, przypominające maszynę drukarską, tylko że o wiele mniejszą niż te
używane przez np. Proroka Codziennego.
-
Nie wiem o co chodzi - powiedział do kierowcy.
Ten nie znał angielskiego. Warczał
na Blacka coraz głośniej. Syriuszowi coraz bardziej przypominał jakiegoś małego
psiaka, groźnego shit- zu stojącego za nogą swej pani lub w oknie i ujadającego
wściekle na kogoś, kto nie może mu zagrozić. Syriusz nie mógł powstrzymać się
przed uśmiechem.
Zaczął myśleć, że może lepiej byłoby
gdyby próbował dobrać się do autobusu jako psiak. W końcu od zwierzaka nikt nie
wymagałby opłaty za przejazd. Tak jest, Black domyślił się, że mugol oczekuje
od niego zapłaty za przejazd. Niestety dla kierowcy, Syriusz nie miał żadnych
monet jakich używało się w tym kraju.
-
Nie mam pieniędzy - wydyszał do Azjaty.
- Ja
za ciebie zapłacę - powiedział jakiś męski głos zza pleców kierowcy.
Podszedł do niego starszy pan. Był
mieszkańcem tego kraju. Wyglądał jak cała masa ludzi w tym wieku, w tym mieście
i pewnie całej reszcie swojej ojczyzny. Miał skośne oczy o brązowej barwie,
typową azjatycką cerę, siwe, średniej długości włosy i ubrany był w jeansy i
bluzkę moro.
-
Nie musi pan - powiedział uprzejmie czarodziej.
-
Ale chcę - odparł starzec i zaczął tłumaczyć coś awanturnikowi za kierownicą.
Dyskutowali o czymś zawzięcie przez
niecałą minutę, aż wreszcie staruszek rzucił z furią kawałek papieru, a
kierowca złapał go i wymienił na parę monet i mały biały papierek z kolumnami
czarnych znaków.
-
Chodź - oznajmił siwy pan.
Black podążył za nim. Autobus był
prawie pusty - poza Łapą i jego wybawicielem jechali nim tylko trzej młodzieńcy
i kobieta w ciąży. Starzec zabrał obcokrajowca na sam tył. Tam usiedli.
Kierowca zapalił silnik i ruszył powoli
w dalszą drogę.
- Gdzie
nauczył się pan angielskiego? - zagaił Black.
- W
niewoli.
-
Ktoś pana porwał? - spytał zdziwiony Syriusz.
-
Nie - odparł krótko miejscowy - widzisz lata temu byłem żołnierzem w armii
cesarza. Rząd mojego kraju miał bardzo mocarstwowe, imperialne plany.
Wypowiedział wojnę Chinom, w których teraz co prawda mieszkam, ale mniejsza o to...
Byłem młodym chłopakiem kiedy zaczęła się wojna - opowiadał z ożywieniem i
łezką w oku kombatant - do wojska wezwali mnie dopiero w '39. Po dwóch latach
walk, mój kraj potrzebował więcej żołnierzy. Młody szeregowy pojechał na front
na kontynent. Szybko udało mi się dorobić stopnia sierżanta. Mimo sukcesów przez
kilka lat nie udało nam się podbić całego kraju, aż w końcu natarli na nas
Amerykanie. Dostałem nowy przydział. Wysłali mnie na Okinawę... - tu
staruszkowi głos uwiązł w gardle.
Syriusz patrzył na niego i widział
miłego staruszka, a nie człowieka, który zabijał innych w mugolskich wojnach.
Mimo to słuchał w zniecierpliwieniu i napięciu tego do dalej opowie mu
staruszek.
-
Niech pan mówi dalej - zachęcił go.
-
Interesuje cię to?
Black skinął głową.
-
Ach wy młodzi - żachnął się emerytowany sierżant - nigdy im mało opowieści o
zbrodniach i walkach. No niech ci będzie. Jak już zacząłem, to wypadałoby skończyć
opowieść - oznajmił i zamyślił się przez krótką chwilę. Po czym rzekł: - Jankesów
było pół miliona, umiesz sobie wyobrazić tylu ludzi chłopcze? - czarodziej
zaprzeczył - ja też, a jednak tyle ich było. Nas było "tylko" sto
tysięcy. Walki trwały prawie trzy miesiące. Te walki... to było straszne. Nie
licząc żołnierzy zginęło sto czterdzieści tysięcy mieszkańców wyspy.
-
Jak pana złapali?
-
Byłem w bunkrze, kiedy ich bombowce zrzuciły na nas bomby. Budynek, który był
nad bunkrem zawalił się. Utknąłem tam na ponad tydzień. Wygrzebali mnie dopiero
jankescy żołnierze. Jeden z nich był asfaltem. Taki upadek...
-
Rozumiem - powiedział Black, chociaż wielu wątków tej opowieści nie zrozumiał.
Był tak pogrążony słuchaniu
opowieści staruszka, że nie zwrócił uwagi na to dokąd jedzie. Kiedy zapytał
swojego towarzysza podróży dokąd jadą, ten wyjaśnił mu, że są już na krańcowym
odcinku drogi. W między czasie skład reszty podróżnych uległ znaczącej
wymianie. Trójka młodych wyszła. Kobieta w ciąży również. Zamiast nich weszło
kilkoro łysych osobników o zdecydowanie zbyt dużej liczbie mięśni, na szczęście
nie sprawiali żadnych problemów Syriuszowi, gdyż bardzo szybko zainteresowali
się trzema urodziwymi dziewczynami, które weszły zaraz po nich. Cała trójka
była do siebie tak podobna, że Syriusz wziął je nie tyle za siostry, co wręcz
bliźniaczki jednojajowe.
Autobus dojechał do celu i pora było
go opuścić. Na sam koniec Black dowiedział się, że dojechał do Tiencin. Od
staruszka dowiedział się, że zamieszkuje je około trzech milionów Chińczyków.
- Co
pan tu właściwie robi?
-
Komuchy robią obchody zakończenia okupacji jankeskiej i z tej okazji
pozapraszali kombatantów, nawet nas z Japonii, chociaż nas tu nie było już od
dwóch lat, kiedy pogonili jankesów.
- To
mieszka pan w Chinach czy nie?
- No
co ty - zdziwił się Japończyk - nigdy w życiu bym nie mieszkał z tymi pizdami.
Jestem japońskim kombatantem i jestem z tego dumny! - zakończył żywo.
-
Widzę - zgodził się czarodziej - dziękuję jeszcze raz panu za pomoc -
powiedział na pożegnanie.
-
Nie ma za co chłopcze.
Syriusz oddalił się od starca i
dworca autobusowego. Szedł prosto przed siebie. Nie znał wcale miasta - tak
samo jak poprzedniego miasteczka, w którym się zatrzymał. Szedł pieszo przez
dobrych kilkaset metrów, kiedy zauważył wreszcie coś co chciał zobaczyć od
dawna.
Środkiem chodnika z drugiej strony
podróżował wysoki Europejczyk. Miał tak rude włosy, że śmiało mógł zostać
członkiem rodziny Weasley' ów. Z resztą tak jak i Ron na jego twarzy znajdowało
się wiele piegów. Oczy miał niebieskie i zamyślone, chociaż powieki utrzymywał
przymrużone. Ubrany był jak typowy czarodziej nieobeznany w mugolskim świecie.
Założył ciepły, żółty sweter i spodnie od garnituru - być może chciał wyglądać
jak biznesmen. Na stopy założył sandały i białe skarpetki. Nikt chyba nie mógł
gorzej udawać mugola.
Syriusz szybkim krokiem przeszedł na
drugą stronę ulicy. Teraz już mógł iść wprost do maga. Nie mógł powstrzymać
uśmiechu na jego widok.
-
Witam pana - odezwał się po angielsku.
-
Pomyłka - odrzekł tamten, ominął Anglika i przyspieszył kroku.
Syriusz odwrócił się. Też
przyspieszył. Złapał faceta za bark i powiedział:
-Chwila.
-
Odwal się facet! - warknął tamten.
-
Jesteś czarodziejem - syknął do niego Łapa.
- Że
kim kurwa?! - wybuchł czarodziej.
Ludzie na ulicy przyglądali się im z
wielka uwagą. Pewnie wynikało to z tego, że obaj byli zdecydowanie ubrani zbyt
ciepło jak na taką pogodę. Zainteresowało się też nimi dwoje milicjantów
przechodzących akurat ulicą.
- W
nogi! - ryknął nieznajomy czarodziej.
Mężczyzna w swetrze popędził co sił
w płucach i nogach. Syriusz ruszył pędem za nim. Trzymał się przez cały czas
tuż, tuż. Nieznajomy zbiegł z głównej ulicy w boczne uliczki. Syriusz pobiegł
za nim, a za nim z kolei biegli smutni
panowie w mundurach. Czarodzieje kluczyli tak przez dłuższą chwilę, lecz
milicjanci nie odpuszczali zbyt szybko. Wreszcie czarodziej zatrzymał się przed
jakimiś drzwiami. Black natychmiastowo zatrzymał się za nim. Nieznajomy wyjął
zgrabnym ruchem różdżkę z rękawa.
-
Alohomora - syknął i drzwi się otworzyły.
Magowie weszli do środka, a
nieznajomy zaczarował drzwi. Wtedy skierował różdżkę na Blacka i przyparł go do
muru - dosłownie. Czubek różdżki znajdował się na wysokości gardła czarodzieja.
-
Skąd wiedziałeś?
-
Ubrania... - wydyszał Syriusz.
-
Niech to szlag - zaklął nieznajomy - też jesteś czarodziejem?
Syriusz skinął głową na
potwierdzenie.
-
Nie jesteś z Chin - zauważył rudzielec - skąd jesteś?
- Z
Europy.
- A dokładniej
- rudy kontynuował przesłuchanie.
- Z
Brytanii - Syriusz ze wszystkich sił starał się mówić jak najbardziej
ogólnikowo.
Drugi z mężczyzn odetchnął z ulgą.
Usiadł na stołku przy drzwiach i wyjął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę. Wciąż
celował różdżką w bruneta. Wypił kilka łyków z piersiówki i wytarł usta
rękawem.
-
Jestem Andre Konstantynowsky - przedstawił się - pochodzę z Andory.
- To
gdzieś koło Hiszpanii? - spytał Black.
-
Tak. Graniczymy z Hiszpanią i Francją - wyjaśnił Andre - jak się nazywasz?
-
Syriusz - przedstawił się Black. Zaczął myśleć gorączkowo nad nazwiskiem...
-
Nazwisko - powiedział z naciskiem Konstantynowsky.
-
Black.
Andorczyk opuścił różdżkę. Mimo to
nie wsunął jej z powrotem do rękawa. Wstał ze stołka i przeszedł się wokół
pokoju. Widać było, że nad czymś intensywnie myśli.
-
Czy myśmy się już nie spotkali gdzieś? Wydaję mi się, że już słyszałem to
nazwisko - mówił Andre.
-
Nie - uciął krótko Black, myśląc jak głupi jest, że przedstawił się pod
prawdziwym nazwiskiem.
- No
to Syriuszu, co szukasz w tak egzotycznych zakątkach?
Łapa tym razem nie odpowiedział tak
późno jak poprzednim razem, lecz przemyślał odpowiedź bardziej niż poprzednią.
-
Szukam powrotu do domu.
Andre się roześmiał.
-
Byłeś już w Chéngshì xiàngdǎo?
-
Gdzie?
- Chéngshì xiàngdǎo to po chińsku miasto czarodziei.
Mieszkają tam tylko czarodzieje, których w Chinach jest całkiem sporo.
Black od
dawna nie zastanawiał się jak wyglądają magiczne społeczności w innych krajach.
Teraz miał niepodważalną szansę odwiedzić taką społeczność w jej naturalnym
środowisku.
- Czy to jedyne miasto czarodziei w tym kraju czy jest
ich więcej? - zapytał i natychmiast po tym zdał sobie sprawę, że było to głupie
pytanie. Nie wiedział dlaczego głupie, ale świadczyła o tym reakcja Andorczyka,
który śmiał się głośno z tego zapytania.
- To miasto to nie jest coś jak wasze Hogsmeade, które
jest małą zapyziałą wiochą czy jak szwajcarskie Magie Alpenstadt, że żyją tam
dwa koła czarodziejów. Chéngshì xiàngdǎo to prawdziwa i jedna z niewielu na
świecie magicznych metropolii. Jest nawet podzielona na dzielnice i ma dwa
wyodrębnione osiedla. Pokażę ci. Tam na pewno znajdzie się ktoś, kto pomoże ci
dostać się do Europy.
- Do Anglii - poprawił go Black.
- Na Stary Kontynent na pewno ktoś się wybiera, ale czy
na Wyspy? - spytał retorycznie. - Tego nie jestem pewien, a nawet wprost
przeciwnie. Angole nie mają biznesów w Chinach. Z resztą wiesz, że oni ciągle
zachowują się jakby byli ostatnimi czarodziejami na świecie. Nie wiem co im
dosypują do tych herbatek... To znaczy wam - uściślił kończąc tyradę.
- Kiedy ruszamy? - zapytał Black, ignorując ogromnym wysiłkiem
woli zaczepki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz