Syriusz Black

Syriusz Black
Cudowne Ocalenie

wtorek, 21 października 2014

50. Metropolia

Rozdział 50
Metropolia

- Jak się wyśpię - odparł Andre.

            Syriuszowi nie pozostało nic innego jak rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym się znajdowali, kiedy jego przewodnik będzie się wysypiał. Kładąc się, Andorczyk zgasił wszystkie światła, więc Black nie mógł dostrzec za dużo. Przez brudne okno wpadało, bowiem bardzo mało światła. Wyjrzawszy przez nie, mężczyzna dostrzegł, że to z powodu nagłego zachmurzenia się nieba. Pokój pomalowany był w ciemne kolory, co jeszcze bardziej ograniczało w nim widoczność, gdy na niebie zjawiły się burzowe chmury. Łapa dostrzegł wewnątrz tylko dwa stołki, łóżko zajęte przez śpiącego czarodzieja, mały stoli i dużą, dębową szafę, która z pewnością była najbardziej wartościową rzeczą w tym pokoju.

            Nie mając co robić Syriusz położył się na puchowym dywanie i leżał tak, aż do czasu, gdy Andre się zbudził. Black rzucił okiem na przeciągającego się mężczyznę i uznał, że może jeszcze sobie poleżeć przez kilka minutek.

- Wstawaj leniu - odezwał się Andorczyk.
- Ok.

            Konstantynowsky pozbył się swojego ubioru jednym ruchem różdżki. Podszedł do szafy i wyjął z niej piękną, zdobioną białymi koralikami, obszytą srebrnymi nićmi, zieloną szatę wyjściową czarodzieja. Nałożył ją i wciągnął czyste, białe skarpetki. Po czym dobrał z szafy czarne półbuty.

- No jestem gotowy - zakomunikował swojemu gościowi. - wiesz ile ludzi mieszka tam dokąd się udajemy?
- Nie - odparł zgodnie z prawdą Black

            Andre popatrzył na niego wyraźnie rozbawiony. Nie powiedział, jednak nic.

- Nie powiesz mi ilu Chińczyków tam jest?
- Czarodziei - uściślił dygnitarz, nim zdecydował się odpowiedzieć - miasto liczy sobie około miliona mieszkańców. Większość jego mieszkańców to czarodzieje ze starych rodów, nawet jeśli nie mają za dużo monet na koncie w banku
- To zrozumiałe - przytaknął Black - miasto jest tak odizolowane od mugoli, że czarodzieje nie poznają prawie wcale żadnych mugoli, więc łączą się ze sobą w pary przez co zachowują czystość krwi. - ostatnie słowa wymówił z pogardą.
- Szybko się uczysz, ale nie wiem co ty masz do czystej krwi...
- Gardzę jej wyznawcami.
- To byś się nie dogadał z moimi ziomkami z Andory, Hiszpanii i stąd. Czysta krew pozwala nam zachować nasze obyczaje, tradycje i prawa. Nie jesteśmy wtedy tak obcy sobie kulturowo jak wtedy, kiedy przyjmujemy obrządki mugoli.

            Łapa przekręcił oczami i uznał, że nie warto prowadzić dalszą dyskusję z oponentem. Zamiast tego pozbierał się z podłogi. Otrzepał ubranie i wyszedł jako pierwszy na zewnątrz. Tam nie czekał na niego nikt, chociaż obawiał się, że milicja ich namierzyła.

- Piękna pogoda - ucieszył się Andre wychodząc z pokoju - dawno nie padało.
- Jak się dostaniemy do metropolii?
- Teleport.

            Nim Black się zorientował Andorczyk złapał go za nadgarstek i zakręcił wokół własnej osi. Syriusz poczuł niemiłe szarpnięcie w żołądku i świat  runął mu spod stóp. Dopiero po upływie kilku sekund odzyskał stały ląd pod stopami.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał rozglądając się dookoła.

            Z trzech stron otaczały go pola ryżu, a na północy znajdowały się jakieś ruiny. Kiedyś musiał być to wielki i potężny zamek z ogromnymi wieżami, lecz teraz wyglądał jakby miał się zaraz zawalić, a całość porośnięta była bluszczem i innymi pasożytniczymi roślinami. Syriusz pomyślał nawet, że te ruiny to wcale nie musiała być twierdza, ale...

- Przy wejściu do miasta czarodziei - Andre przerwał jego rozmyślania. Potem powiedział coś po chińsku i widok ruin zniknął. Zamiast niego pojawiło się miasto.
- Dobre zaklęcia zwodzące i tak dalej - Black pochwalił Chińczyków.
- Przed nami jedno z osiedli nie wchodzących w skład żadnej z dzielnic - poinformował go przewodnik - te ma uroczą nazwę Getto. Jak pewnie wiesz Angolu oznacza to, że mieszkają w nim imigranci. Dzielne żółtki starają się ograniczyć ich dostęp do swojego azylu, bo mają jakieś szczytne cele nacjonalistyczne.
- Nacjonalizm w magii? - zdziwił się Black.
- Co się dziwisz, mówiłem ci, że oni są w 80% czystej, magicznej krwi - przypomniał rudzielec - chińscy czarodzieje cenią sobie swoją kulturę, dorobek magiczny, pochodzenie, rasę i tradycję.

            Black nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął przyglądać się osiedlu. Było całkiem rozległe. Syriusz nie widział gdzie dokładnie się kończy, lecz gdzieś tam daleko znajdowały się mury miejskie. To pewnie tam zaczynało się właściwe miasto. W getcie domy były małe i zbudowane jak najmniejszym nakładem finansowym. Oznaczało to, że nie są to wyszukane, nowoczesne konstrukcje, a budynki grożące zawaleniem się. Po ulicach chadzali czarodzieje o różnych rysach twarzy, kolorze skóry i włosów, a także stylu życia.

- Jak wejdziemy do miasta to uważaj co robisz i w jakiej dzielnicy - upomniał go Konstantynowsky - w getcie nie wychwalaj za bardzo Nadrzecza. Nadrzecze to dzielnica gdzie mieszkają najwięksi zwolennicy czystej krwi. Jest ich tam na prawdę sporo. Oczywiście w tamtej dzielnicy lepiej nie chwal mugolaków i getta. W Nowym Mieście nie musisz się z niczym kryć, to dzielnica mugolaków. Stare Miasto za to jest zamknięte dla obcokrajowców, więc nawet tam nie wejdziesz. Na Śródmieściu możesz iść na zakupy i inne takie bzdety w stylu pamiątek czy co tam sobie wolisz. W Leśnym możesz być na prawdę blisko natury - opowiadał na bezdechu - Ryżowa Wyspa to najbiedniejsza dzielnica. Lepiej tam nie wchodź sam. Biedacy, rabusie, a do tego nie lubią obcych. No i masz jeszcze Nowe Osiedle. Sami bogaci, zasłużeni i szanowani czarodzieje.

- Sporo tego - przyznał Black.
- Mugole mają jeszcze więcej tego w swoich miastach.
- Wiem - przytaknął myśląc o Londynie i jego dzielnicach.

            Razem weszli w uliczki imigrantów. Nikt nie zwrócił nawet na nich uwagi, czarodzieje w tym rejonie byli przyzwyczajeni do obcych rysów twarzy i koloru skóry. Syriusz zwrócił uwagę, że tu i ówdzie kręcą się ludzie w ciemnoniebieskich szatach z wyhaftowanymi jakimiś dziwnymi chińskimi symbolami.

- To Służby Magicznego Porządku Publicznego, w skrócie SMPP - wyjaśnił Andre - dbają o porządek w mieście. W Getcie jest ich na prawdę sporo. No, ale wiesz... imigranci.
- Nie wiem - zaprzeczył Syriusz od niechcenia.
- Ach bo wy w tej Brytanii nie macie takich problemów - żachnął się Andorczyk - w magicznym świecie - zakończył z naciskiem. - ci ludzie się nie chcą się zasymilizować i odbiegają od normy. Poza tym masz tu sporo zbiegłych z innych krajów czarnoksiężników i innej hołoty.

            Syriusz uważniej rozejrzał sie po ulicach. Nie dostrzegł tu żadnego potencjalnego zagrożenia. Gdzieś w tle dwóch Arabów rzucało uroki w kota i to było jedyne niebezpieczeństwo - dla kota.

            Wreszcie doszli do muru okalającego miasto z trzech stron. Z czwartej jak wytłumaczył Syriuszowi jego osobisty przewodnik znajdowała się rzeka.

            Muru miejskie liczyły sobie około 20 metrów wysokości, a wieżyczki jeszcze z 3 może nawet 4 razy tyle. Na murach stało kilku mężczyzn w ciemnoniebieskich szatach. Nie znajdowali się zbyt blisko siebie - odległość miedzy nimi można by mierzyć w dziesiątkach metrów - ale też nie było potrzeby żeby stali gęsto jak mugolscy rycerze podczas oblężenia miasta przez wrogą armię. Brama wykonana była bardzo ozdobnie. Jej kształt miał przypominać głowę smoka. 

- Smocza Brama -  wyjaśnił Andre - poza nią są jeszcze Ogniste Wrota i Żółta Brama. Przy rzece masz jeszcze mały port dla łódek, kutrów itp. Nie pamiętam teraz jego nazwy  - wyjaśnił wszystkie możliwości wejścia do miasta.

            Smoczej Bramy pilnowało dwoje czarodziei w jasnoniebieskich szatach, ozdobionych białymi nićmi. Na głowach mieli czarne tiary. Black dowiedział się, że to aurorzy. Zaskoczyło to go. W Anglii aurorzy nie mieli żadnych mundurów, pracowali w tym w czym im było najwygodniej.

- Dlaczego oni stoją w bramie? - zapytał rudzielca.
- Pilnują kto wchodzi, a kto wychodzi.
- Ale po co?
- Zasady tajności i inne takie bzdety - rzucił niecierpliwie Andre, ale widząc zaskoczenia na twarzy bruneta kontynuował: - jeśli czarodzieje mają całe miasto dla siebie to po co chcą wychodzić. Kiedy będą w mieście jest pewność, że nie zauważy ich żaden mugol.
- Racja - przyznał - a więzienie jakieś tu macie? - stare nawyki nie dawały o sobie zapomnieć.
- Więzienie? - zdziwił się Konstantynowsky - coś tam jest. Jakiś tymczasowy areszt w siedzibie SMPP i aurorów, ale więzienie jest na jakiejś wysepce na Pacyfiku.

            Syriusz przyznał sobie w duchu, że jeśli więzienie przypomina Azkaban, to przy specyfice Chin i jej czarodziejskiej społeczności, powrót uciekinierów do cywilizacji jest jeszcze trudniejszy niż w przypadku jego ucieczki z pewnej ponurej twierdzy.

- Wpuszczą nas? - spytał przewodnika.
- A czemu mieli by tego nie zrobić?
- Nie wiem.
- Spiszą tylko nasze dane - objaśnił Andre.

            Istotnie gdy tylko podeszli bliżej, aurorzy w jasnoniebieskich szatach zagadali coś po chińsku do Andorczyka, a ten odpowiedział im w tym samym języku, chociaż z dala dała się wyczuć obcy akcent. Mimo wszystko chyba poszło im dobrze, gdyż stróże prawa nawet nie zwrócili uwagi na to, że Syriusz nie ma różdżki. Weszli na teren właściwego miasta.

            Tuż za murami ze wszystkich stron pełno było czarodziejów, czarodziejek i magii. Po ulicach latały dzieciaczki na miniaturowych miotełkach. Za nimi biegały koty, psy, puszki pigmejskie i żaby wraz z ropuchami. Powyżej latały gacki i małe sówki z listami oraz duże sowy z różnorakimi przesyłkami. Gdzieś w kącie dwoje maluchów pojedynkowało się dziecinnymi zabawkami, z których obficie tryskały na nich niebieskie i żółte iskry.

            Na straganach w głębi dzielnicy stare kobiety handlowały warzywami i owocami. Wśród nich wyróżniała się staruszka sprzedająca gigantyczne dynie. Nie ulegało wątpliwości, że hodowla nie mogła obyć się bez czarów i kilku drobnych uroków. Obok starzec sprzedawał zwierzęce składniki potrzebne do warzenia eliksirów. Gdzieś dalej młoda przekupka wychwalała swoje kociołki, a z drugiej strony inna próbowała ją przekrzyczeć.

            Syriusz poczuł, że się zakochuje w tym miejscu. W całym - zamieszkanym przez milion ludzi - mieście nie było ani jednego mugola. Magia unosiła się tu w powietrzu w każdym miejscu, zupełnie jak w Hogwarcie. No może niezupełnie, bo skala zupełnie inna. I pomyśleć, że za dzieciaka każdy jarał się wycieczką do Hogsmeade - pomyślał Black.

 - Uważaj, bo ciebie też sprzedadzą - zakpił Konstatnynowsky.
- Ok - przytaknął głucho Black - nie wiesz gdzie dostanę różdżkę? - zapytał nagle przytomniejąc i wracając myślami do bardziej przyziemnych spraw.
- Za rogiem, ale potrzebujesz na to monety.
- Nie mam - wyznał Syriusz zgodnie z prawdą.
- Zrobię dla ciebie ostatnią przysługę złamasie - oświadczył Andre - załatwię ci pracę, a zamiast wynagrodzenia dostaniesz różdżkę.
- Nie ma sprawy. Dzięki!

            Andre spojrzał na bruneta jak na debila, ale nic nie powiedział. Mierzył go uważnym wzrokiem jeszcze przez chwilę, po czym rzekł wreszcie:

- Dawaj za mną - i ruszył szybkim krokiem między tłumem magów z całych Chin.

            Łapa rzucił się za swoim przewodnikiem. Nie było łatwo za nim nadążyć - zwłaszcza kiedy zeszli z głównej ulicy w sieć małych uliczek. Trzeba uczciwie przyznać, że Syriusz nie miał już takiej kondycji jak kiedyś i dość szybko tracił dech. Po kilku minutach dostał kolki i musieli zrobić krótką przerwę. Andre zgodził się na nią, chociaż w jego oczach widać było cie tryumfu. Syriusz zastanowił się czym tak bardzo podpadł andorskiemu czarodziejowi, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy.
- Już prawie jesteśmy - wyznał wreszcie rudzielec i ruszyli dalej...

piątek, 17 października 2014

49. Miasto czarodziejów



Rozdział 49
Miasto czarodziejów

            Będąc psem w obcym - nowym - mieście Black nie wiedział co ze sobą począć. Naturalnym krokiem, który powinien wykonać było pójście do skupiska czarodziei i dalsze podróżowanie do Brytanii przy pomocy magii, ale na przeszkodzie stał jeden ważny problem. Syriusz nie miał pojęcia gdzie się znajduje i gdzie powinien szukać swoich azjatyckich pobratymców. Z tego względu postanowił pochodzić po mugolskim mieście i szukać jakichkolwiek śladów używania magii, gdzieś w okolicy.

            Czarny, niemalże widmowy pies truchtał wolno po trawie wzdłuż chodników, merdając przy tym wesoło ogonkiem. Rozbawienie mijanych przez niego ludzi wywoływał fakt, że zwierzę w bardzo inteligentny sposób przechodziło na drugą stronę ulicy. Mianowicie za każdym razem, kiedy to robił zatrzymywał się i nasłuchiwał czy nie nadjeżdża jakiś pojazd. Potem dla upewnienia się wkraczał powoli na jezdnię, machając przy tym łbem tak jakby się rozglądał na boki. Jeśli nic nie jechało przebiegał na chodnik naprzeciwko, jeżeli jechało to truchtał dalej wzdłuż jezdni, aż docierał do miejsca, w którym mógł spokojnie przebiec.

            Zwiedził w ten sposób znaczny obszar miasta. Niestety jak do tej pory nie natknął się na żadnego dziwnie wyglądającego człowieka. Dziwnie wyglądającego, czyli takiego, który ubrałby się wprost przeciwnie do tego jak powinien być ubrany człowiek podczas ładnej, słonecznej pogody w czerwcu. Jak do tej pory szczęścia mu zabrakło.

            Przez kolejne dwa dni Syriusz nie natknął się na nikogo mogącego mu pomóc. Wreszcie trzeciego już dnia pobytu w tym dziwnym mieście Black zdecydował się opuścić je i przemieścić się na zachód - w końcu każdy kilometr w tamtą stronę to kilometr bliżej Brytanii.

            Z samego ranka przybrał postać człowieka. Przechadzał się ulicą w stronę dworca autobusowego, gdy zobaczył, że jakaś starsza pani ma problem z doniesieniem do domu swoich zakupów z warzywniaka. Podszedł do niej i na migi wyjaśnił, że chce jej tylko pomóc. Torby z warzywami nie były aż tak ciężkie jak mogło się to zdawać z daleka. Staruszka mieszkała blisko, więc Syriusz migiem się z tym uporał. Doniósł wszystko aż do samej kuchni starszej pani. Wychodząc z jej małego, jednorodzinnego domu, który nie różnił się niczym od pozostałych w tej okolicy, Black zdecydował się odwiedzić jeszcze łazienkę. Znalazł tam jakąś starą brzytwę i odrobinę pianki do golenia. Przez dobrych kilka minut męczył się ze swoją brodą, która niespodziewanie szybko urosła do pokaźnych rozmiarów - pozazdrościli by jej nawet wikingowie. Ostatecznie ogolony Łapa mógł wracać na ulice.

            Słońce świeciło coraz mocniej, a upał doskwierał Anglikowi idącemu przez główną ulicę miasteczka. Ubrany był w stary, wyniszczony płaszcz - możliwe że kiedyś był on barwy czarnej. Po drodze mijały go Azjatki i Azjaci. Wszyscy oni gdzieś pędzili, gnali - nie wiadomo dokąd ci wszyscy mugole tak pędzą przez całe życie... Każdy z mijanych ludzi wydawał się mężczyźnie prawie identycznym do innych osobników tej samej płci.

            Po kilkunastu minutach dotarł na dworzec. Usiadł samotnie na ławce i czekał. Czekał, czekał i czekał. Wreszcie, gdy znudzony Black miał już porzucić swoje plany, nadjechał autobus.

            Był to stary, długi pojazd. Jego zielona barwa była bardzo zabrudzona i powgniatana tu i tam - świadomość, że kierowca nie jest mistrzem kierownicy powinna zasmucić Anglika, jednaka ten bardziej cieszył się z powodu tego, że wreszcie ktoś tu dojechał.

            Pewnym krokiem wszedł do pojazdu i tu czekała na niego pierwsza niespodzianka. Nie udało mu się usiąść nigdzie. Kierowca zablokował mu przejście, kiedy tylko stanął na ostatnim stopniu. Wymachiwał dłonią, pokrzykiwał coś i wskazywał na jakieś dziwne mugolskie urządzenia, przypominające maszynę drukarską, tylko że o wiele mniejszą niż te używane przez np. Proroka Codziennego.

- Nie wiem o co chodzi - powiedział do kierowcy.

            Ten nie znał angielskiego. Warczał na Blacka coraz głośniej. Syriuszowi coraz bardziej przypominał jakiegoś małego psiaka, groźnego shit- zu stojącego za nogą swej pani lub w oknie i ujadającego wściekle na kogoś, kto nie może mu zagrozić. Syriusz nie mógł powstrzymać się przed uśmiechem.

            Zaczął myśleć, że może lepiej byłoby gdyby próbował dobrać się do autobusu jako psiak. W końcu od zwierzaka nikt nie wymagałby opłaty za przejazd. Tak jest, Black domyślił się, że mugol oczekuje od niego zapłaty za przejazd. Niestety dla kierowcy, Syriusz nie miał żadnych monet jakich używało się w tym kraju.

- Nie mam pieniędzy - wydyszał do Azjaty.
- Ja za ciebie zapłacę - powiedział jakiś męski głos zza pleców kierowcy.

            Podszedł do niego starszy pan. Był mieszkańcem tego kraju. Wyglądał jak cała masa ludzi w tym wieku, w tym mieście i pewnie całej reszcie swojej ojczyzny. Miał skośne oczy o brązowej barwie, typową azjatycką cerę, siwe, średniej długości włosy i ubrany był w jeansy i bluzkę moro.

- Nie musi pan - powiedział uprzejmie czarodziej.
- Ale chcę - odparł starzec i zaczął tłumaczyć coś awanturnikowi za kierownicą.

            Dyskutowali o czymś zawzięcie przez niecałą minutę, aż wreszcie staruszek rzucił z furią kawałek papieru, a kierowca złapał go i wymienił na parę monet i mały biały papierek z kolumnami czarnych znaków.

- Chodź - oznajmił siwy pan.

            Black podążył za nim. Autobus był prawie pusty - poza Łapą i jego wybawicielem jechali nim tylko trzej młodzieńcy i kobieta w ciąży. Starzec zabrał obcokrajowca na sam tył. Tam usiedli. Kierowca zapalił silnik i ruszył powoli  w dalszą drogę.

- Gdzie nauczył się pan angielskiego? - zagaił Black.
- W niewoli.
- Ktoś pana porwał? - spytał zdziwiony Syriusz.

- Nie - odparł krótko miejscowy - widzisz lata temu byłem żołnierzem w armii cesarza. Rząd mojego kraju miał bardzo mocarstwowe, imperialne plany. Wypowiedział wojnę Chinom, w których teraz co prawda mieszkam, ale mniejsza o to... Byłem młodym chłopakiem kiedy zaczęła się wojna - opowiadał z ożywieniem i łezką w oku kombatant - do wojska wezwali mnie dopiero w '39. Po dwóch latach walk, mój kraj potrzebował więcej żołnierzy. Młody szeregowy pojechał na front na kontynent. Szybko udało mi się dorobić stopnia sierżanta. Mimo sukcesów przez kilka lat nie udało nam się podbić całego kraju, aż w końcu natarli na nas Amerykanie. Dostałem nowy przydział. Wysłali mnie na Okinawę... - tu staruszkowi głos uwiązł w gardle.

            Syriusz patrzył na niego i widział miłego staruszka, a nie człowieka, który zabijał innych w mugolskich wojnach. Mimo to słuchał w zniecierpliwieniu i napięciu tego do dalej opowie mu staruszek.

- Niech pan mówi dalej - zachęcił go.
- Interesuje cię to?

            Black skinął głową.

- Ach wy młodzi - żachnął się emerytowany sierżant - nigdy im mało opowieści o zbrodniach i walkach. No niech ci będzie. Jak już zacząłem, to wypadałoby skończyć opowieść - oznajmił i zamyślił się przez krótką chwilę. Po czym rzekł: - Jankesów było pół miliona, umiesz sobie wyobrazić tylu ludzi chłopcze? - czarodziej zaprzeczył - ja też, a jednak tyle ich było. Nas było "tylko" sto tysięcy. Walki trwały prawie trzy miesiące. Te walki... to było straszne. Nie licząc żołnierzy zginęło sto czterdzieści tysięcy mieszkańców wyspy.

- Jak pana złapali?
- Byłem w bunkrze, kiedy ich bombowce zrzuciły na nas bomby. Budynek, który był nad bunkrem zawalił się. Utknąłem tam na ponad tydzień. Wygrzebali mnie dopiero jankescy żołnierze. Jeden z nich był asfaltem. Taki upadek...
- Rozumiem - powiedział Black, chociaż wielu wątków tej opowieści nie zrozumiał.

            Był tak pogrążony słuchaniu opowieści staruszka, że nie zwrócił uwagi na to dokąd jedzie. Kiedy zapytał swojego towarzysza podróży dokąd jadą, ten wyjaśnił mu, że są już na krańcowym odcinku drogi. W między czasie skład reszty podróżnych uległ znaczącej wymianie. Trójka młodych wyszła. Kobieta w ciąży również. Zamiast nich weszło kilkoro łysych osobników o zdecydowanie zbyt dużej liczbie mięśni, na szczęście nie sprawiali żadnych problemów Syriuszowi, gdyż bardzo szybko zainteresowali się trzema urodziwymi dziewczynami, które weszły zaraz po nich. Cała trójka była do siebie tak podobna, że Syriusz wziął je nie tyle za siostry, co wręcz bliźniaczki jednojajowe.

            Autobus dojechał do celu i pora było go opuścić. Na sam koniec Black dowiedział się, że dojechał do Tiencin. Od staruszka dowiedział się, że zamieszkuje je około trzech milionów Chińczyków.

- Co pan tu właściwie robi?
- Komuchy robią obchody zakończenia okupacji jankeskiej i z tej okazji pozapraszali kombatantów, nawet nas z Japonii, chociaż nas tu nie było już od dwóch lat, kiedy pogonili jankesów.
- To mieszka pan w Chinach czy nie?
- No co ty - zdziwił się Japończyk - nigdy w życiu bym nie mieszkał z tymi pizdami. Jestem japońskim kombatantem i jestem z tego dumny! - zakończył żywo.
- Widzę - zgodził się czarodziej - dziękuję jeszcze raz panu za pomoc - powiedział na pożegnanie.
- Nie ma za co chłopcze.

            Syriusz oddalił się od starca i dworca autobusowego. Szedł prosto przed siebie. Nie znał wcale miasta - tak samo jak poprzedniego miasteczka, w którym się zatrzymał. Szedł pieszo przez dobrych kilkaset metrów, kiedy zauważył wreszcie coś co chciał zobaczyć od dawna.

            Środkiem chodnika z drugiej strony podróżował wysoki Europejczyk. Miał tak rude włosy, że śmiało mógł zostać członkiem rodziny Weasley' ów. Z resztą tak jak i Ron na jego twarzy znajdowało się wiele piegów. Oczy miał niebieskie i zamyślone, chociaż powieki utrzymywał przymrużone. Ubrany był jak typowy czarodziej nieobeznany w mugolskim świecie. Założył ciepły, żółty sweter i spodnie od garnituru - być może chciał wyglądać jak biznesmen. Na stopy założył sandały i białe skarpetki. Nikt chyba nie mógł gorzej udawać mugola.

            Syriusz szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy. Teraz już mógł iść wprost do maga. Nie mógł powstrzymać uśmiechu na jego widok.

- Witam pana - odezwał się po angielsku.
- Pomyłka - odrzekł tamten, ominął Anglika i przyspieszył kroku.

            Syriusz odwrócił się. Też przyspieszył. Złapał faceta za bark i powiedział:

-Chwila.
- Odwal się facet! - warknął tamten.
- Jesteś czarodziejem - syknął do niego Łapa.
- Że kim kurwa?! - wybuchł czarodziej.

            Ludzie na ulicy przyglądali się im z wielka uwagą. Pewnie wynikało to z tego, że obaj byli zdecydowanie ubrani zbyt ciepło jak na taką pogodę. Zainteresowało się też nimi dwoje milicjantów przechodzących akurat ulicą.

- W nogi! - ryknął nieznajomy czarodziej.

            Mężczyzna w swetrze popędził co sił w płucach i nogach. Syriusz ruszył pędem za nim. Trzymał się przez cały czas tuż, tuż. Nieznajomy zbiegł z głównej ulicy w boczne uliczki. Syriusz pobiegł za nim, a za  nim z kolei biegli smutni panowie w mundurach. Czarodzieje kluczyli tak przez dłuższą chwilę, lecz milicjanci nie odpuszczali zbyt szybko. Wreszcie czarodziej zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Black natychmiastowo zatrzymał się za nim. Nieznajomy wyjął zgrabnym ruchem różdżkę z rękawa.

- Alohomora - syknął i drzwi się otworzyły.

            Magowie weszli do środka, a nieznajomy zaczarował drzwi. Wtedy skierował różdżkę na Blacka i przyparł go do muru - dosłownie. Czubek różdżki znajdował się na wysokości gardła czarodzieja.

- Skąd wiedziałeś?
- Ubrania... - wydyszał Syriusz.
- Niech to szlag - zaklął nieznajomy - też jesteś czarodziejem?

            Syriusz skinął głową na potwierdzenie.

- Nie jesteś z Chin - zauważył rudzielec - skąd jesteś?
- Z Europy.
- A dokładniej - rudy kontynuował przesłuchanie.
- Z Brytanii - Syriusz ze wszystkich sił starał się mówić jak najbardziej ogólnikowo.

            Drugi z mężczyzn odetchnął z ulgą. Usiadł na stołku przy drzwiach i wyjął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę. Wciąż celował różdżką w bruneta. Wypił kilka łyków z piersiówki i wytarł usta rękawem.

- Jestem Andre Konstantynowsky - przedstawił się - pochodzę z Andory.
- To gdzieś koło Hiszpanii? - spytał Black.
- Tak. Graniczymy z Hiszpanią i Francją - wyjaśnił Andre - jak się nazywasz?
- Syriusz - przedstawił się Black. Zaczął myśleć gorączkowo nad nazwiskiem...
- Nazwisko - powiedział z naciskiem Konstantynowsky.
- Black.

            Andorczyk opuścił różdżkę. Mimo to nie wsunął jej z powrotem do rękawa. Wstał ze stołka i przeszedł się wokół pokoju. Widać było, że nad czymś intensywnie myśli.

- Czy myśmy się już nie spotkali gdzieś? Wydaję mi się, że już słyszałem to nazwisko - mówił Andre.
- Nie - uciął krótko Black, myśląc jak głupi jest, że przedstawił się pod prawdziwym nazwiskiem.
- No to Syriuszu, co szukasz w tak egzotycznych zakątkach?

            Łapa tym razem nie odpowiedział tak późno jak poprzednim razem, lecz przemyślał odpowiedź bardziej niż poprzednią.

- Szukam powrotu do domu.

            Andre się roześmiał.

- Byłeś już w Chéngshì xiàngdǎo?
- Gdzie?
- Chéngshì xiàngdǎo to po chińsku miasto czarodziei. Mieszkają tam tylko czarodzieje, których w Chinach jest całkiem sporo.

            Black od dawna nie zastanawiał się jak wyglądają magiczne społeczności w innych krajach. Teraz miał niepodważalną szansę odwiedzić taką społeczność w jej naturalnym środowisku.

- Czy to jedyne miasto czarodziei w tym kraju czy jest ich więcej? - zapytał i natychmiast po tym zdał sobie sprawę, że było to głupie pytanie. Nie wiedział dlaczego głupie, ale świadczyła o tym reakcja Andorczyka, który śmiał się głośno z tego zapytania.
- To miasto to nie jest coś jak wasze Hogsmeade, które jest małą zapyziałą wiochą czy jak szwajcarskie Magie Alpenstadt, że żyją tam dwa koła czarodziejów. Chéngshì xiàngdǎo to prawdziwa i jedna z niewielu na świecie magicznych metropolii. Jest nawet podzielona na dzielnice i ma dwa wyodrębnione osiedla. Pokażę ci. Tam na pewno znajdzie się ktoś, kto pomoże ci dostać się do Europy.
- Do Anglii - poprawił go Black.
- Na Stary Kontynent na pewno ktoś się wybiera, ale czy na Wyspy? - spytał retorycznie. - Tego nie jestem pewien, a nawet wprost przeciwnie. Angole nie mają biznesów w Chinach. Z resztą wiesz, że oni ciągle zachowują się jakby byli ostatnimi czarodziejami na świecie. Nie wiem co im dosypują do tych herbatek... To znaczy wam - uściślił kończąc tyradę.
- Kiedy ruszamy? - zapytał Black, ignorując ogromnym wysiłkiem woli zaczepki.